czwartek, 9 czerwca 2016

By poczuć się choć trochę lepiej...

Czuję, że nic i nigdy nie da mi szczęścia

Wiem, że nie powinnam, ale wciąż porównuję się do innych. Patrzę na piękne, szczupłe dziewczyny, na ich cudowne włosy, kobiece kształty, rysy twarzy, makijaż, uśmiech... I zdaję sobie sprawę z tego, że ja nigdy, przenigdy taka nie będę. Czuję się okropnie, niska, brzydka, za chuda i zbyt gruba jednocześnie (czy tak się w ogóle da? Jak widać tak...), z wiecznym smutkiem w oczach, nijakimi włosami, dziecinną twarzą, grubymi udami i brakiem cycków. Tak, to chyba najlepszy opis mnie jaki kiedykolwiek napisałam.
Powiecie mi, że wygląd nie jest przecież najważniejszy. Wiem to, naprawdę. Zdaję sobie sprawę, że moje myślenie bywa bardzo puste, ale nie umiem inaczej. Bo charakter też mam zjebany, niczym się nie interesuję, nie mam żadnego hobby, nie jestem pozytywną ani pełną energii osobą, jestem nieśmiała, nie umiem prawie nikomu zaufać ani zaangażować się głębiej w jakąkolwiek relację, od zawsze byłam sama, nie mam sił na dokonywanie jakichkolwiek zmian, nie umiem podejmować decyzji, nad wszystkim przesadnie się zastanawiam, użalam się nad sobą... Ujmując to wszystko w krótki sposób: nie umiem żyć.

Bywają dni, kiedy wypełnia mnie nadzieja. W tych krótkich momentach wydaje mi się, że kiedyś wszystko się zmieni, ułoży, że spełnię swoje marzenia, odnajdę jakiś cel i sens i chyba w gruncie rzeczy gdzieś podświadomie w to wierzę. Ale póki co to nic nie zmienia.

Chciałabym zniknąć, a najchętniej to cofnąć czas i nigdy nie pojawić się na tym świecie. Nie stwarzać żadnych problemów sobie ani innym. Co tak naprawdę jest gorsze? Być śmiertelnie chorym i pragnąć żyć, czy być zdrowym i pragnąć nie istnieć? Osoby, które nigdy nie doświadczyły tego wewnętrznego bólu życia z pewnością odpowiedzą, że to pierwsze... A wiecie co ja czasami myślę? Że gdybym była ciężko chora to może chociaż chciałabym jak najlepiej wykorzystać te ostatnie chwile, wybudziłabym się z tego letargu, w którym tkwię, zmusiłabym się do działania, bo wiedziałabym, że za niedługo może być już za późno... Ktoś powie, że bredzę i że nie umiem docenić tego co mam. Umiem, wiem też, że jest masa osób, które mają gorzej. Ale tak naprawdę zawsze znajdzie się ktoś, kto ma się gorzej i dla mnie takie porównywanie problemów nie ma większego sensu. Każdy jest sobą i sam radzi sobie ze swoimi emocjami, tylko on wie co tak naprawdę czuje i nikt nie powinien tego oceniać...nie ma prawa tego oceniać. I kiedy słyszę lub widzę słowa "użalasz się nad sobą", "jeśli chcesz coś zrobić to po prostu to zrób", "nie wiesz co mówisz", "pomyśl o tych, którzy mają gorzej", "narzekasz" to czuję się jeszcze bardziej winna. Zupełnie jakbym nie miała prawa być smutna, a jedynym argumentem na to był fakt, że skoro mam się z czego cieszyć, to powinnam to robić... A co jeżeli nie umiem?

Zapomniałam co to radość i jak czerpać ją z życia. Budzę się rano i nie mam pojęcia po co wstaję. Chyba robię to jedynie przez obowiązki, które mam. Codzienność mnie przygniata, a ja nie umiem zrobić żadnego kroku w przód.

Chcę żeby najbliższe dwa tygodnie już minęły...jeszcze jedno zaliczenie i cztery egzaminy... a ja przez większość czasu po prostu nie jestem w stanie się uczyć. A znów postawiłam sobie poprzeczkę najwyżej jak się da, moja ambicja nie pozwala mi inaczej i wiem, że jeżeli coś pójdzie nie tak, to znów będę obwiniać siebie o to, że mogłam lepiej się przygotować. Nie rozumiem siebie. Chyba mam jakąś wewnętrzną potrzebę udowodnienia sobie i innym, że jednak jestem coś warta.

Ciężko jest być w mojej głowie, samej ze wszystkimi myślami, wątpliwościami, niewypowiedzianym bólem... Nie mam komu się wygadać, poradzić. Samotność i brak zrozumienia zabijają mnie od środka, dlatego wypisuję tutaj to wszystko...By poczuć się choć trochę lepiej...

sobota, 28 maja 2016

Przynajmniej siebie nie chcę zawieść...

Muszę być silna.
Ale jeszcze nie dzisiaj...
Od jutra, obiecuję. Wezmę się w garść.

Od prawie miesiąca powtarzam sobie "od jutra", "to już ostatni raz"...a prawie codziennie wychodzi tak samo... Dlatego tym razem wolę to napisać tutaj i może dzięki temu już naprawdę się zmotywuję.

Zmienię się...Dla siebie, bo dla innych nie warto. Jeśli ktoś mnie przez coś nie akceptuje, to jest to jego problem.
Ludzie mnie unieszczęśliwiają. Rodzinie wiecznie coś nie pasuje, chociaż nie mówią tego wprost...ale ja to czuję i widzę, ślepa jeszcze nie jestem. W domu nie narzekam już na nic, bo tutaj i tak nikt mnie nie chce zrozumieć. Niby chcieliby słuchać i rozmawiać, ale wiem że to nie ma najmniejszego sensu. Przez ostatnich kilkanaście lat się do tego przyzwyczajałam.
To naprawdę ciężkie nie mieć wsparcia nawet wśród najbliższych. Albo inaczej: teoretycznie je mieć, ale tylko kiedy robi się coś, co im się podoba. Wtedy wszystko jest w porządku. A gdy tylko chcę podjąć jakąś decyzję, do której mają jakieś zastrzeżenie, nagle pojawia się fałszywość i ukrywanie wszystkich 'ale' pod płaszczykiem sztucznego uśmiechu i żałosnych porad.
Nic mnie już nie obchodzi.
Nie warto się nikomu podporządkowywać, bo jest to pogoń za nieosiągalnym. Zawsze coś komuś będzie nie pasować, zawsze coś będzie 'nie tak'.
Koniec z tym.

Chcę spróbować żyć. Chcę się uwolnić.
Chyba jeszcze mnie na to stać...

czwartek, 19 maja 2016

Marności

Tak wiele marzeń przelewa się przez moją głowę...
A ja zamykam sobie drogę do ich realizacji, bo po prostu się boję...mam zbyt wiele obaw.
Z jednej strony chciałabym rzucić studia, które chyba mnie nie interesują, z drugiej boję się, że będzie to jedna z najgorszych i najpochopniejszych decyzji w moim życiu. Denerwuje mnie to, że nigdy nie jestem niczego pewna. Zawsze wszystko odwlekam, rozmyślam, rozważam i sama siebie tym wszystkim męczę. Nie umiem postawić wszystkiego na jedną kartę, płynąć pod prąd, dokonywać dramatycznych zmian. A czuję, że właśnie takie są mi teraz potrzebne. Coś musi mnie obudzić i sprawić, żeby mi się chciało...

Budzę się rano, otwieram oczy i moją pierwszą myślą jest ta, że wcale nie chcę wstawać. Nie chcę zaczynać kolejnego dnia, który będzie przeżyty i zmarnowany tak samo jak wszystkie poprzednie... Kiedyś przynajmniej chciało mi się wstać ze względu na śniadanie. Co z tego, że poniekąd pewnie przez zaburzenia odżywiania. Cokolwiek w tym moim dniu miało przynajmniej sens. Cokolwiek sprawiało mi sztuczną, ale mimo wszystko radość...dawało fałszywe, ale mimo wszystko odczuwalne zadowolenie z siebie.
Straciłam wiele, ale chyba przede wszystkim siebie. Rezygnuję z wielu rzeczy, zbyt często mówię "po co?", "przecież mi to niepotrzebne".

Zbyt wiele problemów się na siebie nakłada. Już sama nie jestem w stanie sobie ich wszystkich poukładać w głowie. Nie wiem które wynikają z czego, z którymi byłabym sobie w stanie poradzić sama, a które z nich rozrosły się do niebezpiecznych rozmiarów, którym nie stawię sama czoła.
Nie umiem już żyć, nie wiem czego chcę. Kurwa, nigdy nie wiedziałam tak naprawdę. Nie wiem co ze mną nie tak. Ludzie mają pasje, cele, mniejsze i większe plany, robią rzeczy, w których widzą sens. A ja nie mam pojęcia do czego dążę, czyje plany realizuję...na pewno nie swoje. A może jednak moje? W końcu nikt nie podejmował żadnych decyzji za mnie...teoretycznie. Już nie wiem czy sama wpakowałam się w ten stan, w którym teraz jestem, czy jednak nie powinnam o to obwiniać siebie.

Mam ochotę zapomnieć o upływającym czasie, o przyszłości, która mnie czeka, o wszystkim co mnie dręczy, o tym, że niektórzy tak po prostu ze mnie zrezygnowali(chociaż...czy przypadkiem nie zrobiłam tego samego?), o błędach, które popełniłam i z pewnością jeszcze popełnię.

Podobno dostajemy to samo, czym się dzielimy...wraca do nas to, co dajemy.
Hmm, to by się rzeczywiście zgadzało, bo smutna prawda jest taka, że ja nie daję z siebie nic. Jak w takim razie mogę czegokolwiek oczekiwać?
Głupia i naiwna ja.

sobota, 7 maja 2016

Gdzieś uciekł mi sens...a ja nie zdołałam go dogonić

Jestem tak bardzo nikim, że aż trudno mi to wyrazić. W sumie ostatnio chyba cokolwiek trudno mi wyrazić... Każdego dnia chciałabym coś napisać. Do głowy przychodzą mi nawet zdania, które zdają się brzmieć całkiem sensownie...ale gdy zaczynam myśleć nad tym dłużej albo już zabieram się do pisania nagle wszystko znika. Czuję jednocześnie pustkę i chaos. Samotność mnie niszczy, przesiąknęłam nią za bardzo. Jedyne osoby, którym prawdopodobnie szczerze na mnie zależy(czytaj:rodzina) powodują u mnie wzrost ciśnienia na sam ich widok. Naprawdę, czuję jak robi mi się gorąco ze zdenerwowania prawie zawsze, kiedy tylko muszę z nimi rozmawiać. Nie potrafię. Oddałabym wiele za normalne życie. Ale...chwila, chwila...ja przecież mam najnormalniejsze, najzwyklejsze życie. Przecież jedyny problem w tym, że go nienawidzę.
W głowie mam chaos, który znam tylko ja. Tak bardzo chciałabym spotkać kogoś, komu chciałoby się o mnie walczyć, kto umiałby pokazać, że coś dla niego znaczę... Z drugiej strony wolałabym nie narażać nikogo na jakiś bliższy kontakt ze mną. Lepiej, żeby ludzie mnie nie znali...

Wiem, poczucie własnej wartości powinno być zakorzenione we wnętrzu każdego z nas. Nie powinno zależeć od niczego i nikogo innego. Pomimo tego, zjawisko poszukiwania gdzieś na zewnątrz potwierdzenia, że jesteśmy cokolwiek warci jest chyba bardzo powszechne.
Mam wrażenie, że każde kolejne zdanie, które piszę jest mniej zrozumiałe od poprzedniego. Chciałabym umieć pięknie pisać...albo mieć jakikolwiek inny talent lub być w czymś dobra.

Chciałabym jednocześnie wszystkiego i niczego. Dosłownie...W jednej chwili pojawiają się marzenia, plany na przyszłość, nadzieja, że coś się zmieni, a po sekundzie nie ma po nich śladu. Wszystko traci znaczenie i staje się obojętne.
Nie umiem już żyć.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Bo przecież czasami bywa żałośnie...

Uleciały ze mnie wszystkie słowa, które miały kiedyś znaczenie. Mój świat otępiał i nie potrafię się w nim odnaleźć. Wszystko co mnie otaczało zmieniło swoją definicję. Już teraz nie wiem co to znaczy życie, kim są przyjaciele, czym jest szczęście lub nadzieja na lepsze jutro. Wszystko powoli znikało, a ja chyba nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nie wiem czy ten proces jest odwracalny...Pewnie tak. Zawsze coś da się zmienić, pytanie tylko czy mam na to siłę? Bo motywacji nie mam z pewnością. Zmuszam się do wykonywania obowiązków. Używam resztek racjonalnego myślenia, żeby uświadamiać sobie, że przecież nie mogę zawalić studiów. Nie mogę legnąć w gruzach, bo stracę wtedy jakiekolwiek punkty zaczepienia, które jeszcze mam.
Nie wiem czyją drogą kroczę, ale raczej ta nie była przygotowana dla mnie...Cóż, właśnie tak toczy się życie kogoś, kto nie ma pojęcia czego chce, kim jest, nie ma planów ani własnego zdania, ulega prawie wszystkiemu i płynie z prądem byle tylko nie musieć ponosić odpowiedzialności za swoje złe decyzje i porażki. Nie wiem co mną kieruje...dlaczego nie potrafię wybierać tego co dałoby mi radość. Chyba wypaliła się we mnie część mózgu odpowiedzialna za odczuwanie szczęścia. Jakoś tak zniknęła energia z moich oczu. Patrzę w lustro i nie widzę w nim nikogo. Chyba zaczynam być przezroczysta dla otaczającego mnie świata i dla samej siebie. Za chwilę przestanę być zauważana przez kogokolwiek, a nie chcę krzyczeć by desperacko zwracać na siebie uwagę. Nie potrzebuję tego...Jedyne czego chcę to zasnąć i żyć w swoim śnie. Tam nawet koszmary są piękniejsze i prostsze niż życie w rzeczywistości. Nie mam nic wartościowego. Dlaczego zawsze i wszędzie szuka się osób pozytywnych, pełnych energii, kreatywnych, wiecznie uśmiechniętych, posiadających pasję? Czy pesymiści i ludzie znudzeni życiem naprawdę nie są nic warci? W dzisiejszym świecie chyba tak...dlatego dla prawdziwej mnie nie ma już tutaj miejsca. Owszem, dla mojej udawanej wersji gdzieś tam się ono znajdzie...na studiach, w pracy, wśród znajomych. W tej przybranej masce wciąż jako tako egzystuję, chociaż wiem, że nie ma to najmniejszego sensu. Pustka i bezsens to jedyni towarzysze, na których zawsze mogę liczyć. Oni nie opuszczają tak jak reszta...nie zawodzą.
A przecież mogliby prawda?

wtorek, 5 kwietnia 2016

Minuty przeciekające przez palce. Czas tracony bezpowrotnie.

Chcę napisać swoje życie od nowa. Lecz tego co było nie da się po prostu wymazać ani zapomnieć. Wszystko co się zdarzyło pozostanie już na zawsze, wspomnienia ukryte w głębszych lub płytszych zakamarkach serca nie znikną. Ale tak właściwie jakie wspomnienia? Nigdy nie przeżyłam niczego wartego większej uwagi...Kolejne lekcje, które dostawałam od losu doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem teraz... A nie chcę tu wcale być.
Jestem człowiekiem, który nie ma o czym opowiadać. Trochę w moim marnym życiu udało mi się doświadczyć, ale nie jest to nic czym mogłabym się dzielić w taki sposób, żeby z każdym usłyszanym słowem ludzie chcieli poznawać mnie coraz lepiej i lepiej.
A właśnie taką opowieścią chciałabym być...By za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat mieć świadomość, że nie przewegetowałam swojego życia, ale przynajmniej jakąś jego część przeżyłam w pełni.

Wypełnia mnie tęsknota za czymś prawdziwym. Bo teraz każda chwila przesiąka kłamstwem, jakąś niewysłowioną ułudą, udawaniem lub wmawianiem sobie, że którakolwiek z czynności, które robię ma sens.
Tak naprawdę mam wrażenie jakby nic nie miało większego znaczenia.
Gubię się we własnych odczuciach, nie wiem już co robić. Co zmienić i gdzie iść...gdzie szukać pomocy, o ile w ogóle jej szukać...

Chcę zacząć wszystko z nową kartą. Tak często zastanawiam się jak wyglądałoby moje życie, gdybym odcięła się od tego co jest teraz. Gdybym wyjechała gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna. Zerwała kontakt z rodziną, znajomymi, przyjaciółmi...czy byłabym w stanie być wtedy szczęśliwa, czy może ciemność pochłonęłaby mnie jeszcze bardziej?

Jestem jak wyrzutek społeczeństwa odsunięty na margines z własnej woli. Nie umiem z nikim rozmawiać, nikomu zaufać. Na niczym tak prawdziwie mi już nie zależy, nie mam żadnego celu ani planu. Nie znam siebie, nie wiem w czym jestem dobra, co chciałabym robić, czym się zajmować... Jestem bezkształtna.

Kolejne nicnieznaczące minuty mijają bezpowrotnie. Czas płynie zbyt prędko, ale może im szybciej tym lepiej... Niech to wszystko skończy się raz na zawsze lub w jakiś magiczny sposób zmieni... Męczy mnie nawet oddychanie, jakby spoczywał na mnie jakiś fizyczny ciężar, który utrudnia mi nabranie powietrza. Nie tracę nadziei, ale moja wola walki spala się z każdą sekundą. Coś zżera mnie od środka i nic nie jest w stanie tego zatrzymać. Jak długo będę jeszcze w stanie to wytrzymać?

niedziela, 27 marca 2016

Wyobrażone ograniczenia i zatracona droga

Chciałabym znaleźć w końcu miejsce, w którym poczuję się dobrze. Mieć świadomość, że gdzieś przynależę i jestem częścią czegoś dobrego. Poznać ludzi, którzy wypełnią moje życie jakimś światłem albo chociaż jego namiastką.

Gdybym dzisiaj zniknęła nikt zbyt wiele by nie stracił...To smutne, ale tak właściwie nie jestem nikomu do niczego potrzebna. Nie wypełniam niczyjego życia pozytywną energią, nie wnoszę nic swoją marną egzystencją, nie służę radą...
Czuję zwiększający się dystans między mną a ludźmi. Oddalam się coraz bardziej...a może to inni oddalają się ode mnie?

Resztką silnej woli powstrzymuję się przed wpieprzeniem wszystkich słodyczy, które dzisiaj dostałam. Przecież one nie poprawią mi nastroju. To tylko cukier, a nie żadne lekarstwo pomagające odnaleźć sens.

Ograniczam sama siebie. Zewsząd otaczają mnie wyimaginowane mury, urojone przekonania o własnej bezwartościowości i innych rzeczach.
Najlepsze jest to, że zdaję sobie sprawę ze swojego wypaczonego spojrzenia na wiele spraw, lecz nie potrafię tego zmienić. Nie posiadam o sobie dobrego zdania, nie mam z resztą powodów żeby je mieć(albo może mam, tylko nie dopuszczam ich do swojej świadomości...). Może zmieni się to kiedy w końcu przestanę tkwić wciąż w tym samym miejscu... Ale już tak wiele razy obiecywałam sobie, że coś zmienię, spróbuję, zaryzykuję, podejmę jakąś decyzję...a wychodziło jak zwykle. Ostatecznie nic się nie zmieniało. Nie udawało mi się osiągnąć niczego więcej, poza wzrastającym poziomem frustracji.

Nie umiem odnaleźć właściwej drogi. Kiedy już wydaje mi się, że podążam dobrą ścieżką okazuje się, że wcale tak nie jest...że rzeczy które robię i których się podejmuję wcale nie dają mi wewnętrznego szczęścia.

Błądzę...Z dnia na dzień staję się coraz bardziej zagubiona. Tracę mój świat kawałek po kawałku. Kiedy w końcu uda mi się go odbudować? A może musi on runąć doszczętnie, bym dopiero mogła zacząć tworzyć wszystko od początku?
Czas i życie pokażą...