Czuję, że nic i nigdy nie da mi szczęścia
Wiem, że nie powinnam, ale wciąż porównuję się do innych.
Patrzę na piękne, szczupłe dziewczyny, na ich cudowne włosy, kobiece kształty,
rysy twarzy, makijaż, uśmiech... I zdaję sobie sprawę z tego, że ja nigdy,
przenigdy taka nie będę. Czuję się okropnie, niska, brzydka, za chuda i zbyt
gruba jednocześnie (czy tak się w ogóle da? Jak widać tak...), z wiecznym
smutkiem w oczach, nijakimi włosami, dziecinną twarzą, grubymi udami i brakiem
cycków. Tak, to chyba najlepszy opis mnie jaki kiedykolwiek napisałam.
Powiecie mi, że wygląd nie jest przecież najważniejszy. Wiem
to, naprawdę. Zdaję sobie sprawę, że moje myślenie bywa bardzo puste, ale nie
umiem inaczej. Bo charakter też mam zjebany, niczym się nie interesuję, nie mam
żadnego hobby, nie jestem pozytywną ani pełną energii osobą, jestem nieśmiała,
nie umiem prawie nikomu zaufać ani zaangażować się głębiej w jakąkolwiek
relację, od zawsze byłam sama, nie mam sił na dokonywanie jakichkolwiek zmian,
nie umiem podejmować decyzji, nad wszystkim przesadnie się zastanawiam, użalam
się nad sobą... Ujmując to wszystko w krótki sposób: nie umiem żyć.
Bywają dni, kiedy wypełnia mnie nadzieja. W tych krótkich
momentach wydaje mi się, że kiedyś wszystko się zmieni, ułoży, że spełnię swoje
marzenia, odnajdę jakiś cel i sens i chyba w gruncie rzeczy gdzieś podświadomie
w to wierzę. Ale póki co to nic nie zmienia.
Chciałabym zniknąć, a najchętniej to cofnąć czas i nigdy nie
pojawić się na tym świecie. Nie stwarzać żadnych problemów sobie ani innym. Co tak
naprawdę jest gorsze? Być śmiertelnie chorym i pragnąć żyć, czy być zdrowym i
pragnąć nie istnieć? Osoby, które nigdy nie doświadczyły tego wewnętrznego bólu
życia z pewnością odpowiedzą, że to pierwsze... A wiecie co ja czasami myślę?
Że gdybym była ciężko chora to może chociaż chciałabym jak najlepiej wykorzystać
te ostatnie chwile, wybudziłabym się z tego letargu, w którym tkwię, zmusiłabym
się do działania, bo wiedziałabym, że za niedługo może być już za późno... Ktoś
powie, że bredzę i że nie umiem docenić tego co mam. Umiem, wiem też, że jest
masa osób, które mają gorzej. Ale tak naprawdę zawsze znajdzie się ktoś, kto ma
się gorzej i dla mnie takie porównywanie problemów nie ma większego sensu.
Każdy jest sobą i sam radzi sobie ze swoimi emocjami, tylko on wie co tak
naprawdę czuje i nikt nie powinien tego oceniać...nie ma prawa tego oceniać. I
kiedy słyszę lub widzę słowa "użalasz się nad sobą", "jeśli chcesz
coś zrobić to po prostu to zrób", "nie wiesz co mówisz", "pomyśl
o tych, którzy mają gorzej", "narzekasz" to czuję się jeszcze
bardziej winna. Zupełnie jakbym nie miała prawa być smutna, a jedynym
argumentem na to był fakt, że skoro mam się z czego cieszyć, to powinnam to
robić... A co jeżeli nie umiem?
Zapomniałam co to radość i jak czerpać ją z życia. Budzę się
rano i nie mam pojęcia po co wstaję. Chyba robię to jedynie przez obowiązki,
które mam. Codzienność mnie przygniata, a ja nie umiem zrobić żadnego kroku w
przód.
Chcę żeby najbliższe dwa tygodnie już minęły...jeszcze jedno
zaliczenie i cztery egzaminy... a ja przez większość czasu po prostu nie jestem
w stanie się uczyć. A znów postawiłam sobie poprzeczkę najwyżej jak się da,
moja ambicja nie pozwala mi inaczej i wiem, że jeżeli coś pójdzie nie tak, to
znów będę obwiniać siebie o to, że mogłam lepiej się przygotować. Nie rozumiem
siebie. Chyba mam jakąś wewnętrzną potrzebę udowodnienia sobie i innym, że
jednak jestem coś warta.
Ciężko jest być w mojej głowie, samej ze wszystkimi myślami,
wątpliwościami, niewypowiedzianym bólem... Nie mam komu się wygadać, poradzić.
Samotność i brak zrozumienia zabijają mnie od środka, dlatego wypisuję tutaj to
wszystko...By poczuć się choć trochę lepiej...